poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Cisza przed burzą...

W niedzielę rano chłopcy pojechali, nastała kompletna cisza, mimo, że pojechali o 9, (czyli wcześnie rano) ja już nie położyłam się ponownie, co mnie cieszy bardzo :) Posprzątałam, poprasowałam i przez godzinę gadałam z mamą przez telefon :D wreszcie sie obie porządnie wygadałyśmy!!

Następnie doznałam szoku!! wychylam głowę przez okno, a tam na termometrze: 32 stopnie!!!! To jakby niemożliwe w Santiago!! nigdy wcześnie nie widziałam 3 na początku :DDD
W takiej sytuacji trzeba iść do parku!! Poszłam więc tam z Włochem Michele, którego to dzień wcześniej poznaliśmy.

HHa! czas w parku nie był zmarnowany - uczyliśmy się (tzn. ja go uczyła :DD) hiszpańskiego!! no dobra... później trochę poplotkowaliśmy :D a po jakichś 4 godzinkach poszliśmy coś zjeść - i tu nastąpił kolejny szok - w barze było pusto!! W niedziele wieczorem!! Doszliśmy do wniosku, że to cisza przed burzą - od poniedziałku zaczną się do Santiago zwalać studenci!! i już nie będzie tak subtelnie!!

Wieczorkiem znowu się umówiliśmy, i znowu było całkiem spokojnie... uważaj Santiago - niedługo nastąpi atak studentów!!

A dziś - powtórka z rozrywki - a mianowicie ponad 30 stopni... ehhh jak mnie to miasto rozpieszcza... dziękuję :D

Poza tym odbyłam dziś krucjatę na drugi kampus, z zamiarem zdobyć podpisu pod moim LA mojej hiszpańskiej koordynatorki... poznałam cały kampus, ale podpisu nie dostałam: przecież dziś jest jeszcze sierpień - zaczynamy prace od jutra... Hiszpania! hehe!!

No ale niestety jutro.. jutro to ja zaczynam praktyki znowu i po Univ to ja się włóczyć nie będę o!! zawitam tam ponownie, jak tylko mi koordynatorka na maila odpisze.

Odwiedziłam również wydział sportu dziś i jest plan aby zapisać się na jogę, tenisa i basen!! zobaczymy jak z kasą i czasem wyrobię, bo niestety ale za te zajęcia będę musiała płacić, a na dodatek nie mam rakiety, więc kupić trzeba będzie.. ale coś się wymyśli :)

A tymczasem zaraz przyjdzie Michele i idziemy zobaczyć czy burza studencka na mieście się już zaczęła czy jeszcze nie :)

sobota, 29 sierpnia 2009

Spokój i spokój i odpoczynek...

Dni mi mijają na przekomarzaniu się z chłopakami i na internecie. Wiem wiem, powinnam się hiszpańskiego pouczyć, ale to jakoś samo przyjdzie - w końcu będę musiała gadać :D

A internet... nadrabiam zaległości w mailach, piszę referencje na CS, porządkuję skrzynki odbiorcze i inne sprzątania robię - no i wreszcie jestem na bieżąco z blogiem!

Poza tym wczoraj przyjechały 2 polki z Łodzi na Erasmusa, więc się z nimi spotkałam i co nie co opowiedziałam.

A dziś wprowadziła się nowa współlokatorka, której imienia niestety nie pamiętam :D ale tak szybko jak ona gada... uuuu ciężko ją zrozumieć - ale przynajmniej nie jest już gburką, która to tylko hola mówi i nic więcej... Mam nadzieję, że będzie z nią wesoło!

No i umówiłam się z jednym francuzem z CS - chce odwiedzić Santiago i chyba skorzysta z mojej pięknej podłogi :D
Takie znajomości trzeba nawiązywać - chłopak jest z Alp - mieszka 40 min od różnych kurortów narciarskich :DDDDDD i już mnie zaprosił :DDDD

Dobra - lecę się chociaż trochę pouczyć hiszpńskiego, ale do parku, bo dziś o dziwo jest 26 stopni - więc nawet długie spodnie w kąt poszły :D

Świat jest minimały!

Budzę się rano z... z zimna o 9.20 - jest całe 13 stopni w Hiszpanii, w sierpniu! o! Taka z tej Galicji Hiszpania, jak z koziej pupy trąbka :P

Do tego wczoraj cały dzień padało, a dziś panowie porządkowi myją ulice, bo wiecie, brudno, przecież padało, nie?? !!

Lecę powalczyć do ORE (biuro wymiany zagranicznej), żeby mnie na kurs językowy przyjęli, bez problemów, bo robią to jak jest learning agreement podpisany, a ja przecież dopiero go zrobiła, więc podpis to tam tylko mój będzie :D

Siedzę sobie właśnie pod Katedrą - jest pięknie - pogoda cudowna i nawet się ciepło zrobiło! Internet szybki - i już legalnie od miasta brany :D
Uzupełniam bloga i maile piszę.

Wcześniej wszystko co chciałam załatwiłam. Dokumenty potrzebne dostałam, a podpisy potrzebne pod LA (learning agreement) dopiero w przyszłym tygodniu, bo teraz to wszyscy są na urlopie :) Jutro tylko na kurs językowy pójdę się zapisać i gotowe!! Jestem studentką USC (Universidad de Santiago de Compostela)

ehhh jak tu pięknie - chyba czas na obiad :)

Wróciłam do domku, męczę się z moim ultraszybkim internetem pożyczanym i dostaje smsa. Sms od chłopaków z I LO co to ich spotkałam w Granadzie z pytaniem czy ich przygarnę. No jasne! Prasowanie więc przekładam na później - z ciężkim sercem, bo to przecież takie wspaniałe zajęcie :P

Przyjechali. Takie brudaski głodne i spragnione wyspać się w ciepłym mieszkaniu. Biedaki nie ogarnęli się tak jak ja z Romą i żyli na większym spontanie!! (a ja myślałam, że to my wszystko na dziko robiłyśmy - ale nie!!)

Chłopcy wydali wszystkie swoje zapasy w ciągu pierwszych dwóch tygodni, a później to Michał zarabiał grając na skrzypcach. Więc w zależności od hojności przechodniów albo jedli albo nie! wow!!
Poza tym tylko raz skorzystali z couch surfingu, tak to spali pod namiotem, a czasem nawet na nim - tzn. jak im się nie chciało go rozkładać :D
Jak słuchałam ich historii to nie wierzyłam!!!

Poza tym Michał przyszedł do mnie z nogą w gipsie - o kulach. (już mu się gips znudził - więc go zdjął :P) Za to Piotrek musiał przez ostatnie 5 dni nosić 2 plecory :D

Przegadaliśmy chyba do 4, swoją drogą ciekawych rzeczy się o swojej rodzinece dowiedziałam, bo oczywiście świat jest mały a Bydgoszcz - czasem mam wrażenie, że się nigdzie przed nikim nie ukryję :P

Tak więc na koniec powtórzę - JA NIE WIERZĘ - w to co mi sie przytrafi !!

MASTER TRIP

plecak podróżny - 32 euro
namiot (bez tropiku) 32 złote
karty do gry - 2 euro
nocleg w podróży - za darmo
wygodne buty - nie istnieją!
wspomnienia - bezcenne... i nie do opisania!!!!

Podsumowując - nie da się tego co z Romą przeżyła podsumować w słowach - to trzeba przeżyć i tyle! To na jakich wspaniałych ludzi trafiałyśmy, to jakim fuksem się nam wszystko udawało i jakim zrządzeniem losu szczęści nam sprzyjało - tego się nie da opisać. Starałam się jak mogła w każdym poście coś Wam przekazać... ale to nie jest możliwe - bo tak sobie myślę, że do mnie jeszcze do końca nie dotarło to czego dokonałyśmy i jak się genialnie bawiłyśmy - bo to jak bajka było. Jedyne co złe pamiętam - to 4,5 h w Granadzie - ale przecież to jest NIC!! niektórzy się cieszą jak tylko 4,5 h czekają :D a my narzekamy... Więc wyobraźcie sobie jak genialnie było skoro takie coś jest czymś najgorszym co się przytrafiło!

Poza tym co widziałyśmy i kogo poznałyśmy... wiele się nauczyłam. Poznałam trochę bardziej siebie, zmieniłam nastawienie, doszłam do wniosku, że kompromis nie jest niczym trudnym (oczywiście jak obie strony na niego idą) i że można żyć na luzie i wiele osiągać. Jak nie ma parcia i stresów - wszystko o wiele łatwiej się udaje i naturalnie do człowieka przychodzi! Dobro przyciąga dobro, a pozytywne myślenie ściąga pozytywne skutki!!
Ludzie co nas podwozili pytali się czy się nie boimy tak stopem podróżować, bo to przecież niebezpieczne, ale.. ale przecież np. z pociągu może mnie ktoś wypchnąć, a autobus może wpaść do rowu... i takie głupie gadanie, jak ma się coś stać to się stanie! a jakby morderca miał czyhać na autostopowiczów, to dużo by sobie nie pozabijał, bo autostopowicze w kolejce nie stoją a na palcach można ich policzyć!
Więc tak, uważam, że to bezpieczny "sport" i polecam wszystkim, ale w parze! a co najważniejsze ZA DARMO! i można tak wspaniały ludzi poznać! Bo przecież nudziarz i drętwiak się nie zatrzyma! A jak czasem słuchałyśmy historii, to nam szczęki opadały!! Czasem też propozycja pracy może się zdarzyć :D

Mogłabym tak pisać i pisać, ale i tak bym nie przekazała wszystkiego co mi w głowie i na sercu leży! tak więc powtórzę - tego się nie da opisać - to trzeba przeżyć!

A podsumowując:
Z Romą w podróży 22 dni + sama w Madrycie 2. (31.07 - 23.08.2009)
Według wyciągu w z banku wydane 350 euro + 30 na bilety lotnicze z Frankfurtu do Santiago (Roma wydała w sumie 300 euro)
zobaczone:
Santiago de Compostela - La Coruna - Finisterra - Porto - Lizbona - Parede, plaża przy Lizbonie - Vilamoura - Sewilla - Granada - Mojacar - Kartagina - Alicante z samochodu - Walencja - Barcelona - Bilbao - San Sebastian (jakieś 2 godzinki) - Bordeaux - Paryż z Tira :) - Stacja benzynowa za Paryżem - Frankfurt - Madryt - Santiago.
hmm.. chyba nic nie pominęłam - tyle tego było, że powiem tylko tyle:
JA NIE WIERZE!!!!!!!!!!

Polecam takie wyprawy!! A sama (z Romą i może nie tylko ;]) myślę już o kolejnej... :D

Na koniec:
Romcia - bardzo bardzo bardzo (1000000000 razy) Ci dziękuję, za wszystko! Ty wiesz! Za to rozumienie się bez słów, za spokój i bezstresowość, za śmiechy i radości, za wsparcie i za milion innych rzeczy jakie mi do głowy przychodzą, ale nie chce zanudzać :D ale... przede wszystkim, za to że mnie namówiłaś i że to przeżyłyśmy razem, nie tylko przez te 20kilka dni, ale przez całe 16 (nie 15 :D) lat przyjaźni!!!!!!!
DZIEKUJĘ :*

stare dobre Santaigo!

Welcome in Santiago! Pada :D ja wiedziałam, że tak będzie!!

Wstałam, kiedy chciałam (nie żebym w podróży wstawała bo musiała, ale tu nie miałam stresu, że nie zdążę czegoś zrobić - mam cały tydzień na ogarnięcie się) i zaczęłam korzystać z dobrodziejstw cywilizacji, które to nie zmieściły mi się do plecaka: pralka, depilator, zmywacz do paznokci, odżywka do włosów czy peeling. W sumie to mam tyle do zrobienia, że nie wiem od czego zacząć... Więc siadłam przed laptopem... ale lista na kartce się tylko wydłuża. Najważniejsze są na dziś zakupy - bo w lodówce nawet światła nie ma :D i napisanie (WRESZCIE) learning agreement na Erasmusa... ehh ale teraz to ja sie porządkami na gg zajmę :)
yyyyyyyyy jak chcemmmmmm porządny internet - a nie latam z laptopem po łóżku (bo tylko tu cokolwiek jest) jak głupia i staram się coś złapać :/

Ruszyłam wreszcie na zakupy... a tu siesta i sklepy pozamykane :D Ale carefure otwarty i chińczyk też - i kupiłam takie tam pierdołki, tu jakiś chleb, tak jakaś szynka, pasata do zębów, balsam, spinka do włosów, oliwa litrowa (bo mniejszych tu nie ma - więc zapas mam do końca życia) i inne i 60 euro ni ma!! nie wiem jak i kiedy, ale wiem, że za dużo! o! żebym chociaż jakieś buty czy kalosze kupiła, ale nie - same pierdołki!! Masakra!

I tak mi zleciało na zakupach, poszukiwaniu klubu fitness i rozmowach na gg, rozmowie z Romą przez telefon :) czy pisaniu maili! hop siup i jest 2 w nocy...! Ale learning agreement zrobiony - a to był wyczyn nie lada! bo... bo licencja na worda mi się skończyła i się musiałam trochę nagimnastykować, żeby ładnie wyglądało napisane w innym programie i możliwe do odczytania przez innych!

Aaa jeszcze szefa spotkała, prawie na niego wpadłam i nie zauważyłam, i słyszę: Magdaaaaaaaaaaa. Ucieszył się na mój widok i zapytał czy na pewno będę 1 września :D aż się chce do pracy wracać!!

I mimo deszczowego całego dnia, chodziłam uśmiechnięta i naładowana energią. I cieszę się, że tu jestem i bardzo za to dziękuję, bo jestem szczęśliwa.
A na dodatek, dostałam dziś 2 wiadomości, że bardzo się mój blog podoba - co motywuję, bo sądziłam że mało kto czyta, że nie bardzo się podoba :) a tu jednak opinie pozytywne są! - za to też dziękuję!

Ehh czas spać - bo jutro atak na biuro wymiany zagranicznej robię więc muszę być w pełni sił :D

dzień 24. - ostatni...

Ja nie wiem, czy to jakieś powietrze w Hiszpanii jest inne czy to ryanair ma jakiś marnych pilotów, ale takich turbulencji jak przy lądowaniu w Madrycie i w Santiago to chyba nigdy nie miałam.. trzęsło jak na karuzeli w wesołym miasteczku! i to wcale miłe nie było!
W samolocie uzupełniałam blog i tak 50 minut zleciało, bo lot krótki był - na szczęście. I tak było małe opóźnienie, ale na szczęście, że nie miałam bagażu do odprawy to nie musiałam czekać po przylocie zdążyłam na autobus do miasta i o 18.40 byłam już w domku... nic się nie zmieniło, wszystko stoi na swoim miejscu w Santiago - nawet katedra :)

A od początku.. przed odlotem poszłam z francuzem na tak coś a la pchli targ. odbywa się w każdą niedzielę w centrum Madrytu. Dużo fajowych rzeczy było, ale.. ale nie wiem gdzie bym miał to zmieścić do mojego i tak już wypchanego plecaczka! Więc skończyło się tylko na oglądaniu... no dobra - kupiłam kolczyki - ale są małe więc się nie liczą :D
No i tak gadu gadu i 14.30 się zrobiła a o 16.00 zamykają bramki na lotnisku, więc hop siup na metro... i... i wycieczka metrem trwała jedyne 50 minut. Wpadam na lotnisko i nie zauważam, że stanowiska srajanera są we wnęce, zaraz przy wejściu, więc lece przez całe lotnisko jak głupek (jakieś 4 km w tą i z powrotem) i wreszcie znajduję panią od odprawy, a ona mnie dalej odsyła, bo skoro nei mam bagażu to nie muszę sie odprawiać (jakoś we Frankfurcie musiałam)... ehh zdążyłam - jeszcze czekać na nich musiałam :P

Wróciłam.. i smutno mi, ale już nie rycze! (mały plus ale jest). W Madrycie 38 stopni, w Santiago 23... ale chociaż nie pada - no i pociesza mnie myśl, że czeka mnie wspaniały rok we wspaniałym mieście! o!
To niesamowite, że to już KONIEC mojej autostopowej przygody, a zarazem początek czegoś innego, nowego - mam nadzieję równie wspaniałego!

PS. na kolację zjadłam przemiękką pizze z mikrofalówki :)

dzień 23.

Z rana, jak to z rana człowiek śpi :D Więc zwiedzanie zaczęło się po 12.00 :) w największe słońce... Najpierw Maxime oprowadził mnie po mieści (przynajmniej nie zabłądziłam :D)
Pałac królewski, katedra - z oryginalnym wnętrzem, ale i tak Santiagowskiej nic nie zastąpi! :) i inne jakieś niby ważne zabytki... ale na mnie jakoś juz nie robiło to wrażenia... :(

przed pałacem

katedra

Następnie poszliśmy do Museo Thyssen-Bordemisze - przyznam szczerze, że to jedno z lepszych muzeów w Hiszpanii (Romcia, ale nie martw się - nie było naj!lepsze :)) Dodatkowo, była wystawa tymczasowa Matisse, genialny artysta, ale niestety dużo ludzi go chciało oglądać i trochę zbyt tłoczno było jak na mój gust... Ale polecam!

Następnie już sama poszłam do museo del Prado, ale... ale już mnie tak nóżki bolały, że nawet nowe stopy by tu nic nie pomogły, nie byłam w stanie się skupić na sztuce... a poza tym stwierdziłam, że jak Roma mnie jeszcze kiedyś odwiedzi to polecimy sobie do Madrytu (tak tak... chociaż może... bujniemy się stopem :D) i wtedy razem zobaczy to mega wielkie muzeum... w którym sama się zgubiłam :P


Poza tym spotkałam pana artystę który siedział na niczym :D

A wieczorkiem pogadałam sobie z mamusią :) tego mi brakowało - wygadać się bliskiej mi osobie!

Dobranoc z Madrytu, który wcale nie jest tak cudowny jak mówi przysłowie... że niby życie jak w Madrycie... nie jest takie wspaniałe, o!!

piątek, 28 sierpnia 2009

dzień 22.

Pisząc te słowa dolatuję właśnie do Madrytu, całą podróż oglądałąm film "motyl i skafander"... ten film uświadomił mi jak MEGA MEGA MEGA wielke mam w życiu szczęście! I dziękuję za to!
Film jest mało pozytywny, ale daje do myślenia!! Polecam!! obrazuje m. in. że nie warto tracić czasu i działać! bo nagle... i może być za późno!

Ale od początku. Obudziłyśmy się z Romą i tak patrzymy na siebie i nie wierzymy, że Frankfurt to Frankfurt, a lotnisko jest 120 km dalej...
No i co i jakoś trzeba tam dojechać... ale bilet kosztuje 12 euro... więc niewiele myśląc - dojechałyśmy na lotnisko stopem :DDDDDDDDDDDD
Jak?? no wiec, Kay odprowadziła nas na wylotówkę, bo była blisko jego domu i powiedział, ze jak do 12.30 nic nie złapiemy, to po nas przyjedzie i zawiezie na 13.00 na autobus (ostatni jakim byśmy zdążyły na samolot).

No i taki miły pan nas podwiózł na stację, a tam... nie było chętnych chyba przez pół godzinki.. ale nagle podjeżdża fajny miły chłopak i mówi: daj mi swój numer telefonu, będziemy w kontakcie - ja teraz jadę na 2 godzinki do Frankfurtu, a później po Was przyjadę i zawiozę na lotnisko bo mieszkam blisko :DDD

W lekkim szoku i z niedowierzaniem dalej łapałyśmy stopa, ale po jakichś 10 minutach znudziło nam się i napisałyśmy do Adriana sms, czy aby na pewno po nas przyjedzie - TAK!!

Wiec, ja zaczęłam uzupełniać bloga, a Roma mnie rysować. Później przyjechał Kay i graliśmy w 3 w karty :D i jak zwykle świetnie się bawiliśmy :)


z Kayem na stacji benzynowej :D

Adrian podwiózł nas pod same drzwi na lotnisko, po drodze opowiadał niesamowite historie - kolejny bardzo interesujący przypadek :D

A na lotnisku... zjadłyśmy sobie sałatkę i... i łezki poleciały... bo... bo przyszedł czas się pożegnać...:'( hlippp hlippp hlippp....

Ja sie odprawiłam i... i poszłam sobie bez Romy...

i smutno tak było bardzo - lot jak wiecie zleciał na oglądaniu filmu...
A w Madrycie, taaa a w Madrycie jak dojechałam do Maxime (który to kiedyś nas podwiózł do Saragossy) to na dzień dobry sie rozbeczałam jak mały bobas!!!!!!
Myślał, że coś mi się stało, a ja tylko tak z tęsknoty...
Więc pozwolił mi się wyryczeć, a sam poszedł przygotowywać obiad.
Hehe trochę się chłop przejął, bo tak przyprawił... że buzie wykręcało :D
Ale dobre było :)

Jutro atakuję muzea!! Jakie to będzie dziwne bez Romy.... :(

PS. Romcia szczęśliwie doleciała do Gdańsku, po 3 godzinach nudzenia się na lotnisku we Frankfurcie...




wtorek, 25 sierpnia 2009

dzień 21.

Myślałam, że będzie to bardzo nudny dzień, że nic ciekawego się nie zdarzy. Dlaczego?? Bo jak się obudziłam i wychyliłam głowę z namiotu, to moim oczom ukazała się ciężarówka Tirowa z wielkim napisem POLAND. Tak więc Roma udała się do pana kierowcy zapytać, czy może nie jedzie przypadkiem w kierunku Frankfurtu, no i na nasze szczęście jechał. Zabrał nas i tak zleciało 7 godzin, na rozmowach po Polsku przeplatanych drzemkami. Pan był bardzo miły i sympatyczny, i nawet radził się nas w sprawach swojej córki, które jest w naszym wieku - śmiesznie tak rozmawiać z czyimś ojcem :)

Niestety, nie jechał do samego Frankfurtu, tylko 200 km na północ, i niestety ale przegapiła zjazd, na którym miał nas wysadzić i pojechałyśmy kawałek dalej.. Po czym musiałyśmy przejść (przebiec :D) na drugą stronę autostrady!!

Dałyśmy radę. Postałyśmy może ze 30 sekund i nagle, niespodziewanie, zdarzyło się coś co nigdy wcześniej nie miało miejsca! Zatrzymała się kobieta!! sama!!
26 letnia dziewczyna, która to nigdy wcześniej nie brała autostopowiczów!! Jechałyśmy z nią dość długo... w sumie to za długo, bo ona również przegapiła zjazd.. i zawiozła nas na najbliższą stację benzynową, która to od zjazdu na Frankfurt oddalona była o jakieś 30 km :/

Tam - powtórka z rozrywki - biegiem przez autostradę na drygą stronę, tyle, że tym razem przez krzaczory!! Ale.. dałyśmy radę!

Roma w gąszczu

Stoimy sobie i łapiemy stopa (z 10 min nam to zajęło), nawet zaczęłyśmy grac w badmintona i ja się zdążyłam skaleczyć końcówką złamanej rączki, a tu nagle wychodzi z TiR pan kierowca i zaczyna nawijać do mnie po niemiecku. JA mu na to, że nie rozumiem, o on dalej swoje... Jedyne co rozumiałam to: problem, problem, problem!! Chodziło mu o to, że Frankfurt w drugą stronę jest, ale ja widziałam znak na zjazd i się nim nie przejmowałam! I bardzo dobrze, bo po chwili zatrzymał się miły pan, który to mieszkał 5 km od stacji, a zawiózł nas te 30 kilka na zjazd, a dokładniej na stację za zjazdem!

Tam złapałyśmy lekkiego steras, bo już się zaczynało robić ciemno, a my tak blisko od Frankfurtu... Po drodze zadzwonił do mnie koleś z CS zapytać kiedy będziemy na miejscu, chciał też podać mi adres, ale ja już miałam jego adres z maila, poza tym jakoś dziwnie wolno gadał, więc nie chciało mi się z nim dyskutować. Na tej stacji blisko Frankfurtu znowu z Romą doznałyśmy szoku, bo znowu zatrzymała się kobieta! i znowu sama! Wklepała w GPS adres i stwierdziła, że to blisko jej domu, więc na podwiezie :) jupiii.

Dojechałyśmy na miejsce o dzwonimy do naszego gospodarza, żeby zszedł po nas, albo podał nr domofonu, a o na to, że 13, a ja na to, że tu nie ma numerów, tylko nazwiska, więc on na to, że to ostatni domofon. Dzwonimy i nic, nikt nami nie otwiera... Wysłałam mu smsa, że jesteśmy na dole, i nich po nas zejdzie, ale nie doszedł. Sprawdzam więc na zdjęciu maila, czy aby wszystko ok... no i stwierdzam, że nr tel jest inny... Wysłałam więc tego samego smsa na nr ze zdjęcia z maila, no i za chwilę ktoś schodzi :) Co się okazało Kay wcale do nas nei dzwonił :D hehehe jakiś inny koleś nie odpisał mi na maila, tylko myślał, że jak zadzwoni na ostatnią chwilę to wystarczy :DDD.

Kay zadzwonił do niego z domowego i wyjaśnił, że będziemy u niego nocować, i żeby ten koleś na nas nie czekał. Myślałam, że Kay umrze ze śmiechu, bo ten koleś po niemiecku też tak wolno mówił, co więcej wypytywał go kim jest i gdzie dokładnie mieszka...

A myślałam, że nic mnie nie zaskoczy... a tu jednak kolejna niespodzianka. Kay mieszka z... Dorotą! Polką, która od 5 lat siedzi w Niemczech, także znowu trochę po polsku pogadałyśmy. Wspólnie zaproponowali nam czy nie chcemy z nimi pójść na... na... pogrzeb ich szczura :DDD Śmiesznie!!

martwy szczur :D

Kay z Dorotą

Pojechaliśmy więc do lasu, i Kay gdzieś zniknął, krzyczymy za nim, dlaczego tak daleko poszedł, a o na to, że szuka szczura :P Zostawił go ta rano i nie pamiętał teraz dokładnie gdzie :P
Także miał być pogrzeb szczura, tyle, że szura nie było... ale się znalazł po chwili... i w rezultacie pogrzeb odbył się i nawet kwiaty były!

Po powrocie szybko się z Romą umyłyśmy i przebrałyśmy i poszłyśmy pozwiedzać Frankfurt nocą z Kayem, bo Dorota nikt nie wie gdzie i kiedy, ale nagle przepadła...

Miasto szałowe nie jest, ale do najbrzydszych też nie należy. Pierwszym punktem wycieczki było... centrum handlowe :P Atrakcją było to, że byliśmy w nim sami :)

w centrum... uwagi :D

Później poszliśmy na "starówkę" i nad rzekę. I znowu późno spać poszłyśmy, ale już nam to nie robi w ogóle - kompletnie do tego przywykłyśmy, jedyne co to nie zgubiłyśmy się we Frankfurcie, bo był z nami jego mieszkaniec. Za to na autostradzie 2 razy :DDD

Hasło wyprawy: "JA NIE WIERZĘ"
w tym przypadku powalił nas pogrzeb szczura oraz... hmmm.. to jednak prawda, że Niemki to "twarde' babki, bo tylko one się zatrzymały same, aby na podwieźć :)

aaa i jeszcze jedno... jak tak jechaliśmy przez cały dzień autostradą, a szczególnie tymi w Niemczech, to tak mi się znwou mocno za nartami zatęskniło... bo przecież zawsze przez Niemcy na narty się jeździ (no może nie do Wisły np. :P) Ja chcę na Nartyyyyyyyyyyyyyyyyy!!

dzień 20.

Zacznę od petycji :) A mianowicie, jak tylko możesz, zabieraj autostopowiczów - wszyscy myślą, że to niebezpieczne, ale wręcz przeciwnie, więc moim zdaniem nie ma się zbytnio czego obawiać. A jak radość dla autostopowicza, że ktoś się zatrzymał - no i kierowca ma towarzystwo!

Już odpuściłyśmy Bordeaux, poszło dość sprawnie. Szłyśmy sobie uliczkami i nadal podziwiałyśmy piękno tego miasta, znalazłyśmy po drodze nawet statuę Wolności (miniaturę tej z NY).

Statua wolności ku pamięci ofiar 9.11

Spotkałyśmy się z Chaoe (przyjaciółką dziewczyny, w której to mieszkaniu spałyśmy) o 10.30, żeby oddać jej klucze. Poszłam z nami na wylotówkę, pożegnałyśmy się i może z 5 min czekałyśmy, aż miły pan francuz zaoferował nam podwiezienie na stację benzynową - a tam kolejne 3 minuty i jedziemy. Podwiezione zostaniemy aż do Belgii, jedziemy busem w którym przewozi się leki, których wartość czasem sięga 10 milionów euro!. A co w Belgii... to się zobaczy :D

Pan belg z którym przejechałyśmy ponad 700km był bardzo miły i super mówił po angielsku! Fajnie było! ale się skończyło! A żeby było śmieszniej to jutro jedzie do... Madrytu!! a ja tam lecę za 2 dni!!
Przejechaliśmy przez Paryż i nawet wieżę Eiffla widziałyśmy, ale zanim się zorientowałam, to zniknęła... więc na zdjęciu - tylko czubek :D

Wieża Eiffla gdzieś tam za krzakami :D

Wysadził nas... Hmm... nie wiem gdzie :P ale w sumie to chyba jeszcze Francja ale do Belgii już nie daleko! Zachód słońca, normalnielepszy niż nad morzem :)


Siedzę, w sumie to leżę sobie w namiociku i czekam, aż Romcia wróci z łazienki. Tym razem nie rozbiłyśmy się na plaży, tylko na... autostradzie :D

A mianowicie na takim dużymmm parkingu przy stacji benzynowej ze stawem, drzewkami i parkiem. Jest milusio! Tylko od tych codziennych kanapek i nieregularnego jedzenia trochę mnie brzuś boli... i zamiast o niego zadbać to zjadłam właśnie pół paczki babeczek :D

Ehh jak wrócę do Santiago to będzie dietka! Przede wszystkim: na śniadanie musli z mlekiem i bananem, a nie pół bagietki z połową serka Philadelphia i pomidorem - o nie!! przynajmniej nie przez pierwszy tydzień, bo później... to pewnie zatęsknię :( W ogóle wielu rzeczy mi będzie brakować, a przede wszystkim Romy.. i naszego kompletnego wyluzowania! No cóż... niedługo się widzimy w Rzymie :DDD Plan jest taki, że się tam spotkamy w październiku lun listopadzie!! Zaś teraz czas na... film! Dobranoc :*

poniedziałek, 24 sierpnia 2009

dzień 19.

Śniadanie jak zwykle składało się z bagietki, serka i pomidora + bonus na dziś chorizo (hiszpańska kiełbasa). Zjadłyśmy jak zwykle na powietrzu, niestety nie w parku ale na... krawężniku. Dotarłyśmy na wjazd na autostradę a tam po jakichś 10 minutach dwaj Marokańcy zabrali nas do San Sebastian. Tam postawili nam po ciachu i sobie pojechali, a my na chwilę jeszcze zostałyśmy, bo ja bardzo chciałam podczas tych wakacji popływać na desce... ale skończyło sie na tym, że tylko nogi pomoczyłam i popatrzyłam na surfingowców... no i zostałam z zaskoczenia zalana falą do pasa :D.
plaża w San Sebastian

Następnie trójka Włochów podwiozła nas do stacji benzynowej, a tam wszystko droższe niż w Hiszpanii, a ja nic już nie rozumiałam - muszę znowu zacząć się uczyć francuskiego - mam nadzieję, że w Santiago będę miała jakieś lekcje!

Na stacji "przechwycił" nas pan Tir z samochodami z tyłu na przyczepie (więc możemy powiedzieć, że jechałyśmy kilkoma samochodami na raz :D)
Podczas tej jazdy uświadomiłam sobie, że już wracamy i nasza wyprawa zbliża się wielkimi krokami ku końcowi :((((((((
Wyrównaj do lewejnigdy nie jechałam tyloma samochodami na raz :D

Właśnie słucham sobie naszego hymnu tej wyprawy: "This is the life" Amy Mc Donald... where you're gonna sleep tonight? :) ale my już to wiemy, że takimi rzeczami, to nie musimy sie przejmować. Ten wyjazd wiele mnie nauczył, wielu pozytywnych rzeczy. Teraz bardzo, ale to bardzo wierzę w to, że pozytywne myślenie przyciąga dobro! Tylko raz do tej pory (mam nadzieję, że ostatni :D) musiałyśmy prawie 5h czeka na stopa - i to było najgorsze co nasz spotkało! A przecież to banał! Wszystko było wspaniałe i nie raz byłyśmy pozytywnie zaskoczone, tym co nas spotyka, wręcz nie wierzyłyśmy, że można mieć takie szczęście!
To cudowne, że jestem (Roma również) taką szczęściarą życiową, a co dla mnie najważniejsze - że jestem tego świadoma i bardzo to doceniam!
Jedyne co bym zmieniła to... stopy :D albo chociaż buty na super wygodne!!

Eee ale mi się zebrało na filozofowanie... ale uwaga!
Jeśli masz marzenie - to spełniaj je i miej kolejne i nie odkładaj tego na później!!!!!!!!
Roma spełniła swoje marzenie - pojechała do Portugalii. Moje marzenia są związane z czymś innym, niż nasz podróż, ale po powrocie będę dążyła do ich spełnienia, bo szkoda tracić czas! Wszystko to co chcemy, jest w zasięgu ręki - wystarczy bardzo bardzo chcieć!

Dobra zmiana tematu - Bordeaux!
Pan Tir wysadził nas kilka km przed Bordeaux i zgarnęli nas francuzi, którzy to podwieźli nas pod sam dworzec główny w mieście :)
Poszłyśmy po mapę, i zadzwoniłyśmy do koleżanki Beii, która to miała nam dać klucze do jej mieszkania - co to nam wczoraj zaproponowała po 3 minutach znajomości! Na mapie szybciutko i bez problemu zlokalizowałam co i gdzie i ruszyłyśmy - zaszalałyśmy i podjechałyśmy tramwajem :D
Odebrałyśmy klucze - i znowu zaszalałyśmy, znowu tramwajem :D (tym razem bez biletu :P

Dojechałyśmy do celu - a tu starówka! A my czujemy się prawie jak księżniczki, bo mieszkamy w... niee, nie w pałacu, ale w wieżyczce!! :)
Ogólnie Bordeaux jest prze prze prze piękne!! Znowu buzia mi się sama uśmiechała!

dom w wieżyczce :)

Po drodze do domu, wpadłyśmy na 2 min przed zamknięciem do supermarketu, pan strażnik chodził za nami i nas popędzał, więc ze stresu wzięłam śmietanę zamiast serka do smarowania kanapek, ale w porę się zorientowałam :D
Dziś zaszalałyśmy (poza tym szaleństwem z tramwajem :P) i poszłyśmy na kolację. Kupiłyśmy sobie przepyszny ciepły makaron - Roma wzięła z sosem "4 sery", a ja z "carbonara". Najadłyśmy się i ruszyłyśmy uśmiechnięte na podbój miasta - oczywiście bez mapy i oczywiście się zgubiłyśmy, ale przynajmniej te nasze błądzenia doprowadzają do głębszej eksploracji miast, a to miasto jest wspaniałe! Kiedyś tu wrócę na dłużej - tak jak do Walencji! Ehhh co tu wiele mówić B.... jest śliczniutkie! i co ważne (w przeciwieństwie np. do Bilbao) jest czyste i zadbane! POLECAM, bo uśmiech na twarzy sam się wywołuje!!
Jutro atak na okolice Paryża, a jak dobrze pójdzie - może z panem Tirem do Frankfurtu zajdziemy bezpośrednio... Nigdy nie wiadomo :)

dzień 18.

Zaczęłyśmy później niż planowałyśmy - jak zwykle :D ale co tam... poza tym, że umówiłyśmy się z Niemkami na 11 w Guggenheim muzeum, a byłyśmy tak juz o 13.30 :D bo przecież najpierw trzeba było zjeść śniadanko nad rzeczką. Tym razem zamiast serka były kalmary... ale ja tam już wolę nasz serek!

w muzeum z teleprzewodnikiem przy uchu

w muzealnej wielkiejjjjj windzie

kwitnąca Roma :)

przed muzeum

A Niemki i tak spotkałyśmy, bo to duże muzeum! Siedziałyśmy tam do 16.00, a następnie stwierdziłyśmy, że zostajemy jeszcze jeden dzień w Bilbao, ponieważ Bilbao jest jak Galicja - czyli deszczowe.

No i wyglądało tak jakby miało w nocy padać, a średnio się nam uśmiechało spać w namiocie podczas deszczu - raz na początku wyprawy nam wystarczył :D.

Więc może... Może przejedziemy się do San Sebastian?? Zaczęłyśmy więc łapać stopa, ale znudziło nam się po pół godzinki i poszłyśmy na miasto! Oczywiście!! ?? !! no co?? zabłądziłyśmy :DDD ale po godzince szukania drogi do domu, zorientowałam się, że przecież mamy mapę :) no i doszłyśmy!

Ja zdychałam, nóżki strasznie mnie bolały więc jak padłam to już do 22.30 nie wstałam... ohhh jak ja dawno nie miałam drzemki :)
Ok. północy poszłyśmy na fieste, bo dopiero o 1.00 nasz gospodyni kończyła pracę. Ta fiesta Bilbao, to takie kolorowe juwenalia. Tyle, że u nas to jest jeden koncert w jednym miejscu, a tam są malutkie koncerciki co 10 metrów i czasem muzyki się nakładają. Te koncerty odbywają się w 'Txosna'. To taka malutka scena z barem. Każda jest jakby za co innego odpowiedzialna. Np. txosna naszej June była ekologiczna, inna feministyczna, a jeszcze inna antyrasistowska, czy też walcząca o nie podległość Kraju Basków.

Jak już dotarłyśmy na miejsce, to się zaczęłyśmy porządnie bawić - tzn. skakać i tańczyć. Roma... Roma miała wielu adoratorów tego wieczoru, i nawet nie odstraszało ich to, że nie mówi po hiszpańsku. W ogóle się tym nie przejmowali i zagadywali ją właśnie w tym języku :D

w imprezowym tłumie...

Najlepsze z tej imprezy jest to, że... że koleżanka June zaproponowała nam swoje mieszkanie w Bordeaux :D Ona tam studiuję, ale jeszcze przez kilka dni będzie w Bilbao, więc możemy skorzystać z jej pokoiku!! Super co?? Obca osoba daje nam klucze do swojego mieszkania!! Właśnie dlatego CS i nasza wyprawa są takie genialne!! można poznać wspaniałych ludzi! tak po prostu!!
Więc zmęczone, ale wybawione i bardzo szczęśliwe wróciłyśmy do domu spać :)

niedziela, 23 sierpnia 2009

dzień 17.

Pobudka nastąpiła skoro świt o 9.00 :) jak słońce już tak przypiekało, że nie mogłyśmy wyleżeć :D

noc pod gwiazdami (słońcem z rana:)

Pożegnanie z Barceloną... eee już niedługo tu wrócę :)
Podróż z domu na wylotówkę zajęła nam jedynie 1 godzinę!! A jak już dotarłyśmy... czekałyśmy w wielkim słońcu 40 min na... 2 inne autostopowiczki z Czech :) dały nam się napić i poszły kawałek dalej.

My po kolejnych 15 min złapałyśmy pana który nasz podwiózł na stację benzynową - i całe szczęści, że tylko na stację! Eee nie ważne!

Stacja byłą beznadziejna - nikt się na niej nie zatrzymywał, więc poszłyśmy sobie na dość długi spacer na autostradę :) (długi, bo szukałyśmy cienia)
A tam po chwilce czekania zatrzymał się miły Francuz, który mieszka w Madrycie i mówił po angielsku . Myślałyśmy, że podwiezie nas tylko kawałek, ale okazało się, że aż do Saragossy, tam niestety przeoczył stację benzynową i tym sposobie znowu znalazłyśmy sie na środku autostrady. Ale chyba nas polubił :) bo zaproponował mi, że mogę skorzystać z jego oferty couchsurferowej jak będę w Madrycie :)

Następnie zgarnął nas miły pan ze środka autostrady, ale wysadził koło Pampeluny, ale za autostradą i niestety pan z bramki nie pozwolił nam na nią wejść z powrotem... Ale dał nam nr tel i powiedział, że jak nic nie złapiemy, to możemy spać w jego pustym mieszkaniu :)

Czekałyśmy więc jakieś 500m przed bramkami na drodze i znowu poszło szybko i sprawnie :) Z kolejnym panem (tak tak - kobiety się nie trafiają... z samą jedną kobietą nigdy nie jechałyśmy, raz tylko zdarzyły nam się 2 panie, czasem też pary, ale nigdy sama kobieta!) dojechałyśmy jakieś 100km przed Bilbao, a tam przechwyciła nas para, która to zawiozła nas do samego Bilbao. Po drodze opowiadali nam jak to wspaniale było na uch wakacjach - byli na Ibizie! Czyli na jednej wielkiej dyskotece! Wstęp na jedną z 6 największych dyskotek na Ibizie kosztuje zaledwie 40-45 euro i nic się nie dostaje do tego... drink 20, piwo 15, woda 12 euro.. No cóż... trochę nie nasz klimat, ale w sumie fajnie był posłuchać o tym :)

Na miejscu bez problemu znalazłyśmy naszą (tak tak - pierwsza dziewczyna z couchsurfingu goszcząca nas :)) 'gospodynię', poszłyśmy z nią do jej domu zostawić bagaże i o 22.30 wróciłyśmy na miasto, aby pooglądać fiestowe fajerwerki! Fajowe!!

syfiasto

Później poszliśmy pozwiedzać Bilbao nocą, i popatrzeć jak kolorowo i prze okazji brudno jest w tym mieście.

piesek z kwiatków

z June i jej kolegą

Zaś po północy odebraliśmy 2 Niemki, które to przyjechały do Bilbao pociągiem, do tego opóźnionym i musiały (w przeciwieństwie do nas) za niego zapłacić :DDD 45 euro zaoszczędziłyśmy na tym odcinku!! łasssaaassaaa autostop jest "kul" :P U nas się przynajmniej coś działo, 7,5h z wesołymi ludźmi i fajnymi widokami, a one biedne, jeszcze musiały dopłacić za jazdę I klasą, bo w II nie było już miejsc :D
Poszliśmy wszyscy na koncert na chwilunię, ale był nudny, więc czas spać!



sobota, 22 sierpnia 2009

dzień 16.

Dziś spokojny, leniwo-zwiedzający dzień. Uwielbiam takie dni jak dziś. Zobaczyłyśmy bardzo dużo ważnych rzeczy w Barcelonie, ale bez pośpiechu i stresu. Na początku pojechałyśmy z naszym gospodarzem na Tibidabo, pooglądać widoki takiej jak z jego domu, tyle, że z drugiej strony :)

nasz gospodarz i my na Tibidabo

Tibidabo

Następnie same pojechałyśmy na Montjuic, do centrum olimpijskiego i ogólnie pospacerować sobie i zjeść nasz obiad (melona) :)

obiadek :)

basen olimpijski

Później port i La Ramblas. Pochodziłyśmy sobie po ślicznych uliczkach i nawet Katedrę Santa Maria del Mar (z książki "katedra w Barcelonie" zobaczyłyśmy i o dziwo była otwarta i nie trzeba było za wstęp płacić!

Katedra Santa Maria del Mar

Po drodze zahaczyłyśmy w sumie przypadkiem o muzeum Picassa. Przypadkiem, ponieważ sądziłyśmy, że będzie zamknięte ze względu na święto, ale było otwarte, co bardzo ucieszyło Romę... i mnie też :)

uliczka Barcelony

Na koniec pojechałyśmy jeszcze do Paku Guell za jasnego. Oczywiście już nie miałyśmy możliwości przebywać w nim same, ale w towarzystwie setek innych osób. Mimo to i tak było fajniutko! No i porobiłyśmy fajne zdjęcia na tapety do laptopa :)

Park Guell

Po parku umówiłyśmy się z Martynką i jej znajomymi na fiestę w mieście!

Martyna, Mailna, ja, Roma i Kasia

fiesta

fiesta

Pokręciłyśmy się po różnych koncertach i nagle... przypomniało się nam, że Roma nie widziała pokazu fontann - więc biegiem na Plaza Espana, ale niestety wsiadłyśmy w metro które jechało w przeciwnym kierunku i zanim się przesiadłyśmy i dojechałyśmy do celu... Po pokazie zostało tylko wspomnienie i tłumy idące w stronę metra... :( Ale jest pretekst aby wrócić do Barcelony :D

Po pokazie zrobiłyśmy sobie znowu przejażdżkę metrem... no i się jakoś późno zrobiło więc stwierdziłyśmy, że do Martyny już nie wracamy, bo zanim ją znajdziemy to już będzie po fieście.

puste metro

Pojechałyśmy więc do domu i tym razem obie poszłyśmy spać na taras :)

No i co najbardziej Roma zapamiętała z Barcelony??
Kolorowe kafelki w Parku Guell i... Metro :D no dobra... jeszcze Muzeum Narodowe :)

dzień 15.

Barcelona - moja wielka miłość od kiedy pierwszy raz ją zobaczyłam, ale teraz się trochę zmniejszyło moje uczucie, bo zakochałam się w Santiago :) A poza tym jak pierwszy raz byłam w Barcelonie to byłam mała, a ona taka duża. Drugi raz byłam tam rok temu, ale wtedy dopiero co zakochałam się w Piotrku, a wiecie, jak człowiek jest zakochany to wszystko wydaje się piękniejsze :) Nie mówię teraz, że Barcelona jest brzydka, bo zawsze pozostanie jednym z moich ulubionych miast, ale teraz moim "moim" miastem jest Santiago!! :)

No więc: wstałyśmy wcześnie, bo Martynka szła na hiszpański, odprowadziłyśmy ją do szkoły i później (pierwszy raz od początki naszej wyprawy) się rozdzieliłyśmy, ponieważ Roma chciała iść do muzeum w którym ja byłam rok temu, więc ona sobie poszła poużywać sztuki, a ja poszłam posmażyć się na barcelońskiej plaży - i dosłownie tak było - czułam, że sie smażę. Co 5 minut chodziłam pod prysznic, a i tak wytrzymałam na plaży tylko godzinkę, ale przynajmniej się przeszłam promenadą i poczułam trochę klimat barceloński.
Dodam jeszcze, że głupio się czułam leżąc na plaży w bikini, bo wszystkie kobiety koło mnie (łącznie z 60 letnią babcią) opalały się bez stanika...

O 15.00 umówiłyśmy się na obiadek, a później dziewczyny miały jechać do muzeum nauki, w którym również byłam w zeszłym roku, ale... Ale po obiedzie poszłyśmy do McDonalda, bo tam jest internet za darmo, ponieważ musiałyśmy sprawdzić, czy może ktoś nie chce nas przygarnąć z CS... no i zechciał!! :) Więc zamiast do muzeum pojechałyśmy się "przeprowadzić". Facet z CS miała nas odebrać z ostatniej stacji metra i zawieźć do siebie do domu. Napisał, że mieszka 3 km za Barceloną, więc myślałyśmy, że na jakieś wiosce. A on naprawdę mieszka 3 km od Barcelony, ale na wzgórzu. Jego dom stoi samotny na jednym ze wzgórz otaczających Barcelonę, i z tarasu ma widok na CAŁE MIASTO!!! Nie mogłyśmy wyjść z podziwu!!! Z drugiej strony domu, widok jest na 2 pobliskie miasteczka!! WOW!! Dodatkowo zszokowała nas informacja, że ma 7 psów...




Umówiłyśmy się z nim na 2 w nocy, że nas odbierze ze stacji metra i pojechałyśmy znowu do miasta, tym razem pokazać Romie park Guell zaprojektowany przez Gaudiego. Dotarłyśmy tam, jak już było ciemno, ale... tym lepiej, bo zabłądziłyśmy i całe szczęście - bo dotarłyśmy do miejsca w którym jeszcze nie byłam. Punk widokowy koło parku - jak ja kocham takie widokiiii!!
Po chwili poszłyśmy jednak do parku i siedziałyśmy tam do momentu... jak nas strażnicy wyprosili :D Ok. 23.30 wyłączyli światła i wszyscy sobie poszli - więc uwaga - stało się coś co w parku Guell jest normalnie niemożliwe, a mianowicie zostałyśmy SAME!! My 3 i park Guell!! genialnie!! o 0.00 przyszli strażnicy i grzecznie nas poprosili, czy możemy już sobie pójść, no to poszłyśmy :) Ale park jest nasz!!





Pojechałyśmy jeszcze na chwilę do centrum spotkać się z 2 koleżankami Martyny, które dla odmiany są z Bydgoszczy, a jedna z nich chodziła do 'jedynki'. :DDDD

O 2.00 czekałyśmy już na naszego gospodarza na stacji metra. Po drodze zaczęliśmy rozmawiać o wszystkim i o niczym, a rozmowę naszą skończyliśmy na dachu jego domu podziwiając widoki... Ale Roma poszła spać bardzo wkurzona!! dlaczego?? eee ja tam się za bardzo nie wczuwałam w rozmowę, bo wolałam podziwiać widoki niż męczyć się rozmawiając po "angielsku" - bo tego co używał Joan to angielskim nazwać nie można było niestety... Ale Roma twardo drążyła temat, a zeszło na sprawy historyczne. No i nasz gospodarz o Polsce wiedział tylko tyle, ze "Lek Walesa" i że podczas II Wojny Światowej trzymaliśmy z Ruskami!! WOW!!! Więc Roma rozdrażniona ucięła rozmowę, bo takiego ignoranctwa nie zniesie!! Sama została w pokoju, a ja poszłam spać na taras, bo aż żal byłoby nie skorzystać z takiej okazji - obudzić się i mieć całąąąąąąąąa Barcelonę u swych stóp!! Dobranoc - piękna noc!!

dzień 14.

Nie ma to jak niemieckie disco!!!!!! whoooo!! Jedziemy sobie z wesołym niemiecki panem kierowcą TiRa, który mówi 2 słowa po polsku, 3 po hiszpańsku i 4 po angielsku, a resztę po swojemu niemieckiemu... jest już po 21, a my jeszcze spory kawałek od Barcelony... Kurcze, jednak Walencja nie jest tak blisko Barcelony jak to na mapie wygląda :P

Ok. 11 poszłyśmy sobie do IVAM - czyli do muzeum sztuki nowoczesnej w Walencji - polecam!! Ale wcześniej zjadłyśmy śniadanko pod drzewkiem - jak zwykle bagietka z serkiem i pomidorem :)

śniadanko

Wracając zaszłyśmy na wieżę widokową i to w sumie wszystko co widziałyśmy... bo dużo nam dojście zabrało...

park i boisko w wyschniętym korycie rzeki

A pan wesoły kierowca niemiecki, wysadził nas na jakiejś stacji benzynowej o 22. i to wcale nie było w centrum Barcelony... szłyśmy i szłyśmy sobie autostradą, aż doszłyśmy do dworca pociągowego i autobusowego na skraju miasta. Ostatni autobus odjechał 3 sekundy wcześniej, a do ostatniego pociągu została minutka (szczęściary) i do tego pani konduktor nie kazała nam kupować biletu :D

Umówiłyśmy się smsowo z kuzynką Romy, aby nas odebrała ze stacji metra. Wbiłyśmy się do niej na noc, bo dziewczyna u której miałyśmy spać... o 23 napisała nam smsa, że bardzo nas przeprasza, ale myślała, że przyjedziemy dopiero w niedzielę, a do tego czasu nie ma jej w domu... także śpimy u Martyny! jutro zwiedzanko i plażowanko!!

piątek, 21 sierpnia 2009

dzień 13.

Kolejny artysta... a mianowicie jedziemy już sobie do Walencji... ledwo co widzę na oczy, bo trudno mi w tym wietrze utrzymać je otwarte... bo... bo oba okna są otwarte i gdyby nie pasy to by mnie wywiało... a artysta... bo prowadzi samochód i robie sobie skręta... ehhh... Hiszpania!!

Rano walczyłyśmy z Romą z mailami do couchsurfingowców w Barcelonie... miałyśmy spać u Romy kuzynki... ale niestety właściciel się nie zgodził... ale bardzo wierzymy w to, że coś jak zwykle znajdziemy :D

Właśnie... może wyjaśnię tym co nie wiedzą, co to jest couchsurfing! couchsurfing.com to taki portal internetowy, na którym się zakłada profil, krótko (lub rozlegle) opisując swoją osobę i to co ma się do zaoferowania... Czyli kanapę, łóżko lub chociaż podłogę. Np. Jedziemy z Romą do Barcelony i nie mamy gdzie spać, nie chcemy płacić 20 euro za dobę w hostelu, więc szukamy osób z Barcelony, które akurat nikogo nie goszczą i nas przygarną. Zazwyczaj są to bardzo interesujące osobowości z milionem pomysłów na minutę. I nie chodzi tu tylko darmowy nocleg, ale o nawiązanie fajnych znajomości, przekazanie siebie doświadczeń oraz często gospodarz mówi nam co ciekawego w okolicy jest do zobaczenia. Tiagusa w Porto tak zafascynowałyśmy, że pojechał z nami stopem do Lizbony, Ricardo wystawił mi po stronie pozytywną opinię i możliwe, ze odwiedzi mnie w Santiago, albo Romę w Ljubljanie. Jesteśmy zafascynowane tą stroną i uważamy obie, że to genialna forma na podróżowanie i poznawanie mega ciekawych ludzi! Polecam!

Jak już wrócę do Santiago to myślę, że co jakiś czas kogoś przygarnę na swoją (jak już to polscy autostopowicze wypróbowali) całkiem sporą podłogę :)

Co do zwiedzania, po 12.00 poszłyśmy na zwiedzania... i niestety jesteśmy bardzo rozczarowane Cartageną... myślałyśmy, że będzie to piękne rzymskie miasteczko, z cudownymi zabytkami i z takim duchem jaki ma Santiago... ale nie... ma jakieś tam szczątki zabytków, ale ogólnie to najwięcej poburzonych kamienic... i w ogóle wszystko jakieś takie w budowie i zakurzone!! Teraz wiem jak bardzo lubię swoje Santiago!

Kartagina

Tak więc o 14.30 wróciłyśmy po nasz bagaż i o 16 byłyśmy już w drodze.

3 godziny później... ja nie wierze!!!!! pan artysta od skręta wysadził nas na stacji benzynowej i tam nawet nie zdążyłyśmy złapać stopa, bo pan kierowca sam do nas podszedł i się zapytał czy chcemy z nim jechać, ale tylko do Alicante... no i wyszło na to, że zawiózł nas 140km dalej pod Walencję, płacąc dodatkowo za paliwo i za autostradę 30 euro!! Co więcej, zadzwonił do kolegi, który pracuje pod Walencją, żeby po nas podjechał na autostradę i podrzucił do miasta, tzn. pod same drzwi domu naszego CS, przy okazji pokazując pół Walencji z samochodu!! Sam tak kiedyś podróżował, i twierdzi, że w Hiszpanii jest to trudne, więc nas "podwiózł" :D więc znowu nasze szczęście po małej przerwie w Granadzie powróciło :DDD

Ale nie narzekamy!! Pokazał nam super widoki, specjalnie pojechaliśmy drobą nad samym wybrzeżem. W okolicy Alicante są: dzikie plaże, odsalanki wody morskiej, miasteczko hotelowe, flamingi i plantacje pomarańczy - SLICZNE widoki!!!

z prawej strony woda jest 100 razy bardziej słona niż z lewej

góra soli

miasteczko hotelowe

flamingi

dzika plaża

Walencja

Walencja

A na miejscu... poszłyśmy z Romą o 23.00 zobaczyć miasto nocą... no mi sie buzia nie przestawał uśmiechać! Piękne miasto, architektura cudowna, szczególnie oryginalna w nowej części, ale stara jest po prostu genialna!!
No i jak zwykle zabłądziłyśmy - bez mapy!! ale w takim mieści to sama przyjemność :)
Walencja nocą jest śliczna - uśmiech od ucha do ucha miałam jak sobie spacerowałyśmy!! cudnie!!

Walencja

Po powrocie do domu (jak już go znalazłyśmy :P) zaczęłam uzupełniać bloga, a nasz gospodarz poszedł pod prysznic... no i jak skończył to zapomniał się ubrać i tak sobie chodził po domu bez niczego - no cóż, tacy agenci w couchsurfingu też się zdarzają :P