poniedziałek, 22 lutego 2010

Marko - dzień 6 i 7.

15.o2

Wstałam z rana z wielkim trudem, ale jak trzeba to trzeba... dziewczyny też nie narzekały i ładnie wstały!
Poszłyśmy na śniadanie na taras... i z większą ulgą opuszczałyśmy Marakasz - ponieważ... padał deszcz...
Wyszłyśmy z Jamal Fna, i z piękną kartką z napisem CASA BLANCA zaczęłyśmy łapać stopa... ale... ciągle się taxi zatrzymywały... więc poszłyśmy dalej no i... miła pani się zatrzymała, coś tam po włosku zaczęłam z nią gadać... ale biedaczka nie zauważyła, że jedziemy do Casablanki, myślała tylko, że do casa - a casa po włoski u hiszpańsku to dom... no i na dworzec nas podwiozła :D
Później Pan i Pani na 2 etapy na autostradę nas dowieźli, a tam po minutce zatrzymuje się tzw 'wypasione' BMW... pan lekarz, który mówił dość dobrze po angielsku zawiózł nas na miejsce, po drodze nawet pizze kupił!
Wysadziła nas przy plaży, i na 2 godzinki nas tam zostawił z informacją, że o 16.30 znowu po nas przyjedzie i zawiezie do centrum! Super!

Plaża... najbrzydsza jaką w życiu widziałam, ale... woda jak na tą porę roku - ciepła :D


Buty w ręku trzymałam, żeby mi ich nie zamoczyło... więc co zalało mi je zupełnie jak przysiadłyśmy na chwilę :D
Suszyły się na megaaaaaaaaaaaaaaa wietrze, czasem słońcu.. i trochę wyschły...
Piach miałyśmy wszędzie... bo wiało strasznie... ale ciepło miło było!

Później z naszym doktorkiem pojechałyśmy na herbatkę... i się zaczęło... Pan doktorek usilnie zaczął nas przekonywać, jaka to jego wiara jest dobra i o ile lepsza od naszej... nawet pojechaliśmy z nim po jakąś książkę... ale księgarnia była zamknięta...
W między czasie znalazła się Paula z Maćkiem i już razem pojechaliśmy na dworzec - tym razem można było płacić kartą - jupiiiiiiiiiiii!

Całą noc w pociągu - tym razem motywem przewodnim rozmów były pieczątki :D pozdrowionka dla Moni :DDDDDDDDDDD

A w Nadorze się okazało, że poprzedni Nador to centrum nie było i tak naprawdę to tam się nawet spore życie toczy w tej mieścinie!
A przede wszystkim było... ciepło!!!!!!!!!

Pochodziliśmy sobie trochę, zjadłyśmy pyszny i tani obiad... i czas było ruszać na lotnisko, tam jeszcze zrobiliśmy wielkie przepakowanie i szukaliśmy czy czasem ktoś nam czegoś nie dorzucił do bagażu... lot zleciał szybko i z fajnymi widokami...

Wycieczka Madryt-Nador-Fes-Marakesz-Casablanca-Nador-Madryt - oficjalnie UDANA!

W Madrycie, zamiast wyjść z Carlosem na śledzikowe ostatki... poszłyśmy spać... każda z nas czuła się trochę chora... a deszcz padał strasznie...
Dnia 17.02 Monia poleciała do Alicante, a ja z Gośką do domu... do Santiago...
było miło ale się skończyło i czas wrócić do życia (normalnym to go nie nazwę, bo to w końcu życie na Erasmusie, ale...) europejskiego ;P

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz