poniedziałek, 22 lutego 2010

Maroko - dzień 4 i 5.

14.02

Marakesz - miasto tysiąca zapachów (nie tylko tych ładnych :D), z widokiem na ośnieżone góry, i niestety bardzo turystyczne!

Wstałyśmy rano, wyspane i radosne bo słonko świeciło, wychodzimy z pokoju... a tu wielkie suszenie 'czystej' pościeli ;)

Następnie poszłyśmy sobie na śniadanko na dach hotelu, z pięknym widokiem za 2 euro:
sok ze świeżych pomarańczy, herbatka, naleśnik, chlebek, masło, dżem i miodzio - pychaaa!



jak się dobrze przyjrzeć - to widać ośnieżone góry!

Następnie poszłyśmy wymienić kasę - i w te pędy na zakupy :D na przeogromny targ!!!!
Czułam się jak taki mały bobas w sklepie z zabawkami... wszystko takie kolorowe, tak tego dużo i takie tanie do tego... Takie inne niż Europejskie... me encantaaaaaa!


po drodze zaczepiła nas pani arabka, chwyciła Monię za rękę, i zanim ta się ogarnęła - to miała juz na ręku malowidła z henny ;)



zapłaciłyśmy w sumie po euro każda... szału nie było, ale pamiątka na chwilę pozostała!

Wpadłyśmy w wir targowania się, Gośka normalnie aż walczyła... a ja znowu ja już coś wywalczyłam, to nagle mi się odechciewało, ale jakoś tak głupio już było zrezygnować, więc tym sposobem kupiłam skórzane czerwone buty i na dobry początek wiosny - czapkę wełnianą :D
Poza tym... pierwsze w tym roku truskawy - tak tak - smakowały jak truskawki, a nie jak jakieś niewiadomoco!


Jak już stwierdziłyśmy, że jesteśmy spłukane i koniec z kupowaniem, bo się do walizek nie zmieścimy, a z ryanerem nie ma zmiłuj się... to zaczęłyśmy się włóczyć po mieście... łatwo się zgubić, ale też później łatwo o drogę zapytać ;)

W pewnym momencie 'dopadł' nas 12 arabek... chłopiec cudo, ładniutki, inteligentny, znał dobrze angielski, coś tam po włosku... no i francuski i arabski! Aż chciałyśmy go wziąć do Europy i tu by niezły biznes rozkręcił!
Zaprowadził nas jakimiś dziwnymi uliczkami (nawet stracha trochę miałyśmy, bo w ogóle turystów nie mijałyśmy) do... do miejsca w którym się wyrabia skóry... nie weszłyśmy do środka... bo byłyśmy bez Maćka... a poza tym to jakieś takie przygnębiające miejsce było...


Po tym widoku... Gośka stwierdziła, że ona musi sobie kupić sziszę!
więc zrobiłyśmy wielki powrót na targ!
Tyle się targowała, że Monia z nudów zaczęłam rozwiązywać krzyżówkę po arabsku, a później poudawała, że czyta :D


Co do higieny... to rzeźnik... to na powietrzu jest... lodówka - a co to ?? ;>

Wieczorkiem rozstawili wielką restaurację na środku placu... i tylko zapachy pysznego jedzenia z dymem się unosiły...

Zamówiliśmy wszystkiego po troszku, żeby każdy wszystkiego mógł spróbować - było pysznie i smacznie, ale... ale nie dają tam serwetek - aczkolwiek można kupić chusteczki u co chwilę przechodzących dzieciaków... biznes to biznes!


Po kolacji poszliśmy na spacer na dworzec dowiedzieć się po ile bilet do Nadoru i w ogóle w jakich godzinach... no i po drodze:

To niesamowite ale i tak każdy wie o co chodzi ;)

ehh.. na dworcu uświadomiliśmy sobie, że trochę za dużo wydaliśmy... a kartą płacić nie można za bilet... upsss... trzeba będzie pobrać z bankomatu... i prowizję zapłacić... bububu...

Ale wracając do hotelu zaczęłam gadać z Monią i mówię:
wiesz... jak bym była z Romą... to byśmy spróbowały pojechać stopem...
Monia: hmm... w sumie... czemu nie :D
Gośkaaaaaaaaaaa jest sprawa - jedziesz z nami stopem ?? mamy czas na złapanie czegoś do 17 (do odjazdu pociągu)... yyyyyyyy... OK :D
Maciekkk, Paula - jedziecie z nami stopem??
dobraaaaaaa!

Tak więc spać poszliśmy wcześnie, bo wstać trzeba było skoro świt :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz