poniedziałek, 29 marca 2010

Las faLLas

Walencjo, nadeszłam!
Z lotniska stopem do miasteczka pod Walencją, a tam już pociągiem za 3 euro, więc źle nie było!
Z dworca odebrał mnie David (mój host), razem z nim poszłam zobaczyć się z Gosią, Martą i Włochami... i w tym momencie... zrobiło mi się super miło! ale to super!
Wszyscy na mój widok bardzo się ucieszyli, no a ja na ich widok ;) stęskniłam się za nimi.
Wzięliśmy Gosi bagaż i poszliśmy do nas do domu, a następnie wróciliśmy do Włochów na kolacje i na sztuczne ognie - były pięknie - mimo, że był to dopiero początek fallas.

Z rana (południa ;P) poszłyśmy na zwiedzanie i oglądanie fallas... i ku mojemu zaskoczeniu - były niesamowicie piękne i duże, oraz dużo!
Każda dzielnica (czasem nawet ulica) miała swoją dużą falle, związaną z minionym rokiem, (z resztą robiona przez cały rok), a do tego małą falle tzw. 'dziecięcą'. Kiedyś było to palenie jakiś resztek po zimie. Przy fallach stały namioty, w których dumni ich konstruktorzy spędzali miło czas - jak na takim polskim festynie ;)



Poza tym - niesamowicie się czuła, bo była taka piękna wiosna, Walencja taka śliczna, aż żyć się chciało, a do tego... widok bawiących się Hiszpanów - to czego brakuje polakom - nie potrafimy się bawić, i być z tego dumnymi! a szkoda!

Co chwilę słychać było petardy, tak jak w sylwestra, po jakimś czasie się przyzwyczaiłam... ale o pewnych godzinach odpalana była tzw. 'mascleta' czyli wielki zestaw petard! wielkie huki trwające ponad 15 min, na jedną taką z Gośką trafiłyśmy całkiem przypadkiem - fajne uczucie.
Wszystko się trzęsło dookoła, a ja musiała uszy zatknąć!
A co ważne, po każdym takim 'pokazie' raz sprzątali, także na ulicach brudu nie było.


Poza powalającymi fallami, fajerwerkami i petardami... była Maryja z kwiatów... ale żeby powstała Maryja z kwiatów, należy zebrać kwiaty, jak?
Przepiękne "Falle" je przynosiły w procesjach. Każda dzielnica i małe miasteczka z okolic Walencji miały wyznaczoną godzinę i przechodziły sie pięknie przebrane i uczesane ulicami miasta wraz ze swoją orkiestrą. Wzroki od ślicznych sukienek nie można było oderwać - normalnie jakby się cofnąć o kilkaset lat... każda za ok 2000 euro... widok bezcenny ;)


Każda z księżniczek miała swoją królową, która szła sama w środku pochodu i niosła inne kwiaty niż każda inna. A jak już doszedł taki pochód na plac pod Katedrą, to zostawiali kwiaty, a panowie układali je starannie na wielkim rusztowaniu Maryi. Ułożenie jej zajęło im 2 dni!



Jako, że Walencja jest dużoo oo większa niż moje kochane Santiago, to się nałaziłyśmyyyyyyyy... nie pamiętam kiedy ostatnio mnie tak stopy bolały, czułam każdą kosteczkę śródstopia i pięty!

Kolejnego dnia poszłyśmy na wystawę do IVAM (muzeum sztuki współczesnej), ale zanim tam doszłyśmy... to znowu nam nogi poodpadały... ale WARTO było. Nadal uważam, że to jedno z lepszych muzeów w jakim byłam!

W drodze powrotnej... niespodziewanka... balony!!!!!!!!!! i można się było nimi przelecieć JUPIIII, ale niestety my się nie załapałyśmy :(
ale.. dnia kolejnego mi się to udało!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! kocham latanie ;) a w balonie to dopiero było wyzwanie!!! ja nie wiem jak to niby możliwe, że moim zodiakalnym żywiołem jest ziemia, skoro jak tak bardzo lubię latać ;)

Co do fiesty... pierwszej nocy odpoczywałyśmy, drugiej szukałyśmy włochów, a jak już znalazłyśmy to poszłyśmy do jakiegoś mieszkania na domówkę, po czym Gosia poszła do domu, a ja na tańca - ojjjj dawno się tak nie bawiłam!
W czwartek zrobił nam kolumbijską kolację David - zupa z juką i bananem, oraz kurczakiem - dobra!!!!

a ok północy poszliśmy na pokaz fajerwerków - gdyby nie dym, który niestety zamiast odlatywać, to się unosił i zasłaniał wszystko, to byłby to jeden z lepszych pokazów ;)

przed

w trakcie

po


El ultimo dia (dzień ostatni)
Piątek... ostatni dzień fallas.
Tym razem poszłyśmy (udało nam się wstać ;P) na największą mascletę.. niestety poza tłumem i parasolami nic nie było widać, za to słychać i czuć... było bardzoooooo mocno!
Po hukach i wystrzałach, poszłyśmy zobaczyć zrobioną już Maryjkę kwiatową oraz na krótki spacer i do domu na malutki odpoczynek... po przejściu 4,5 km samej drogi powrotnej do domu... pocałowałyśmy klamkę gryyyy...
Ja szybko wróciłam na lot balonem, a Gosia jeszcze została, po czym po jakimś czasie do mnie dołączyła. Ja miałam miły spacer w parku, który powstał w wyschniętym korycie Turii (zmienili jej bieg po wielkiej powodzi w 1958r.) Fajnie zagospodarowane miejsce!
Po balonie poszłyśmy na paradę ognia - miejscówka dość dobra, choć nieidealna!
Po kolejnych 4,5 km drogi powrotnej czekał na nas francuski kisz - tym razem przygotowany przez Anę - jedną z CS również. Był pyszny!


No i znowu ponad 4 km aby zobaczyć 'cemá de la falla' co to cemá?
A kremacja coś Wam mówi? no więc cemá jest to zwyczajne palenie pięknych fallas (nie tych żywych księżniczek oczywiście ;))
Znowu był tłum, ale tym razem postarałam się o przepchanie do przodu... oczekiwanie było długie, efekt powalający, a uczucia moje... chyba było mi trochę smutno, że tak wszystkie te piękne konstrukcje zwyczajnie w świecie poszły z dymem... ale tak tradycja - i to się chwali...
Bo co? bo nasz tradycja to topienie marzanny i już - a nie tygodniowa świetna zabawa!



Po wszystkim David, Ana i Gosia wrócili do domu, a ja z Włochami w tany... i tak się dobrze bawiłam, że aparat zgubiłam... :( mój kochany aparacik...
Był w kieszeni, a później go już nie było... i nie wiem w sumie czy wypadł z własnej woli czy ktoś mu pomógł się z niej wydostać... szukaliśmy, ale znaleźliśmy tylko 7 groszy i 1 funta... co niestety ani na nowy aparat nie wystarczy ani zdjęć z kremacji nie zastąpi :(
Ale przynajmniej jest motywacja do zakupu nowego... bo ten... już ledwo zipał... poobijany, porysowany, wyświetlacz miał jakieś dziwne plany, a baterie - działały tylko jak się na nie... nachuchało ;)
Więc mimo, że piękny aparat dobrych zdjęć nie robi, a mój był brzydki i robił... to chyba w sumie się cieszę, że już go nie mam, bo czas na wiosenne porządki i odnowienie asortymentu... a właśnie... spodnie muszę kupić, bo przez ostatni miesiąc przetarły mi się 3 pary w kroku...
Czyli dieta od poniedziałku for sure!

Z tańców wróciłam o 7.30, i to i tak dzięki Stefano, bo gdyby nie on... naprowadzający mnie na dobry kierunek (i odprowadzający mnie do domu przez jakieś 6 km...) to bym chyba w ogóle nie ogarnęła.
Chwilka snu i wróciłam do klubu poszukać mojego aparatu, ale poza 2,5 godzinnym spacerem nic nie wskórałam - klub był zamknięty... aparatu nie mam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz