poniedziałek, 29 marca 2010

Powroty...


Prysznic... bo było megaaaaaaa gorąco - mogłabym powiedzieć, że to lato a nie wiosna! pakowanie i let's go autostop... no i zaczęło padać, zmarzłyśmy, ale wreszcie stopa złapałyśmy... kolega o imieniu bliżej nam nie znanym... zabrał nas do... kina! Avatar w 3D za darmo był, niestety później zamiast do Madrytu (tak jak mówił na początku) zabrał nas bo miasteczka oddalonego od stolicy zaledwie o 250km!!!!! Ale po wielkich przebojach i różnych dziwnych atrakcjach, jak np. gra w miejscowym barze w bingo, mogłyśmy u niego w domu przenocować, choć jego mama... nie była zbyt uradowana...

O 9.15 wyruszyłyśmy w dalszą podróż... wioska życiem o tej porze nie tętniła, ale jakoś nam się udało załapać podwiezienie na wylotówkę. A tam Gosia... ojjj nie wykazała się, tzn. marudziła jak zwykle, i już nawet na to uwagi nei zwracałam za bardzo, ale po prostu się obijała i stopa nie łapała! nieważne, bo w końcu się ktoś zatrzymał - o dziwo był to TiR - na autostradzie stanął sobie bez większego problemu... ale wysadził nas znowu na autostradzie 60 km dalej... stamtąd zabrała na policja drogowa :D Panowie byli bardzo mili i podwieźli nas na stację benzynową, a tam hmm... porsche z Panią babcią i 2 wnukami zawiozło nas do Madrytu :D

I tu niestety... Gosia nieładnie bardzo postąpiła, inaczej się umawiałyśmy a inaczej zrobiła... postanowiła, że wraca autobusem lub pociągiem... Team się rozpadł, wiara upadła... idea odeszła razem z zimą w niepamięć, a ja.. ja się sama na sobie zawiodłam, bo myślałam, że taka sytuacja + niemoc już na mnie nie działają, niestety nadal nerwy w sytuacjach stresowych biorą górę, a szkoda - trzeba nad tym dalej pracować.

Wracając do biletów... Gosia pojechała na stację kupić bilet na autobus... a ja dalej łapać stopa... choć ze smutku i trochę z odpowiedzialności nie bardzo mi szło... a poza tym to centrum miasta... a ja nie byłam do końca przekonana czy sama chcę jechać tak daleko... wreszcie zostałam podwieziona... na stację wylotówkę, która to była blisko pkp... No i się skusiła, bo do tego ciemno się zaczęło robić... Zadzwoniłam do Gośki, żeby mi bilet kupiła również... ale... nie było - jej był ostatni, została tylko kuszetka za 62 euro... boszzzzz co za ceny!
Więc znowu wycieczkę metrem sobie zrobiłam i na stację autobusową... i tam po 2,5h od podjęcia decyzji, że nie jadę stopem wreszcie bilet zakupiła, na 0.30 (w Santiago o 9.00) za jedyne 33 euro - ja nie wiem jak ja wyżyję... zostało mi 600 euro... i tyle też za samo mieszkanie musze zapłacić do końca lipca...
Chyba trzeba będzie pracę znaleźć.. tylko kiedy ??!!??

Tak więc podsumowując:
Podróż zaczęła się średnio - zapomniałam kurtki, było zimno, z Brukseli widziałam tylko lotnisko, z Martą się nie dograłyśmy, tak jak bym tego chciała.
Środek był cudowny - przyleciała Agatka, Paryż był piękny, zrobiło się ciepło, miałyśmy fajowych couchów, później świetne las fallas, Walencja przeze mnie nei ogarnięta, ale pokochana (ja tam jeszcze kiedyś wrócę i zamieszkam na trochę ;).
Koniec - fatalny - obolałe nogi, cera fatalna, zgubiony aparat, konflikt z Gosią, i zamiast stopem wracam autobusem... porażka.

Ale dużo się znowu nauczyłam podczas tej wyprawy - tak tak - podróże kształcą - a to bardzo ważne...

lecę na autobus - bo już mam dość Madrytu!!!!!!!!

ehh.. droga była fatalna... było mi gorąco... a z rana.. do przedszkola iść musiałam... ale wreszcie w moim kochanym Santiago!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz